Jan Dobraczyński: zapomniany wizjoner - Marcin Hałaś
Posted on Tue 28 August 2007 in Literaci • 5 min read
Na niepamięć został skazany w dwójnasób. Po raz pierwszy, gdy zniechęcenie do swojej osoby (ale pośrednio także pisarstwa) sprowokował sam, popełniając dramatyczne - a może tylko żenujące - „błędy starości". Drugi raz - kiedy został skreślony przez salon i zabrakło dla niego miejsca w „komputerze Gazety Wyborczej". Jednak warto go czytać na nowo - mało który polski autor XX wieku tak bardzo wyprzedzał swój czas.
Jan Dobraczyński jako pisarz praktycznie dziś nie istnieje. Zapytałem kiedyś o jego twórczość doktorantkę w zakładzie literatury współczesnej jednego z uniwersytetów, osobę specjalizującą się w najnowszej prozie i funkcjonującą w ogólnopolskim obiegu jako krytyk literacki. Specjalistkę od postmodernizmu, od „gejów i przegiętych", od narkotyków i erotyzmu w literaturze współczesnej, od rozmaitych Sufinów i Bawołków. Nie czytała nic. Namówiłem więc, by sięgnęła po „Najeźdźców".
W jakimś sensie czyściec Dobraczyńskiemu się należał - za kolaborację w stanie wojennym, kiedy stanął na czele Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, mającego legitymizować „juntę" Jaruzelskiego. Lecz być może pokutę odbył już wtedy - ubrany w generalski mundur zniedołężniały starzec wyglądał groteskowo. A śmieszność i wynikający z niej brak szacunku bywa przecież największą karą. Jednak - Dobraczyńskiemu czytelnicy książek nigdy nie odsyłali, jak to działo się w przypadku innego gorliwca czasu stanu wojennego Wojciecha Żukrowskiego. Może także dziś nie należy karać Czytelników, pozbawieniem ich twórczości Dobraczyńskiego. Oczywiście nie całej - produkował niemal tyle samo książek, co w swojej epoce Kraszewski (a w jego czasach Bratny). Jednak wśród nich trafiły się arcydzieła, czy też konkretniej - dzieła wyprzedzające czas o 20-40 lat. W XX wieku to bardzo dużo.
Skreślony za PAX
Kiedy zaczniemy już (to zawiązanie poczucia lekturowej wspólnoty dotyczy Czytelników od wieku średniego wzwyż) wywoływać postać Dobraczyńskiego z pamięci, to stanie on przed nami jako pisarz katolicki związany z Instytutem Wydawniczym PAX. Zresztą określenie „związany" to złe słowo - on był PAX-u autorem sztandarowym, niemal znakiem rozpoznawczym. A po 1989 roku - jakiekolwiek więzi z PAX-em skutkowały wykluczeniem, przemilczaniem, wyautowaniem. Literaturą zaczął na półtorej dekady rządzić „komputer Gazety Wyborczej", a w nim rozszerzenie „PAX" połączone zostało z funkcją „delete". Bo dla michnikowszczyzny „paxowiec" oznacza automatycznie narodowca, a więc - antysemitę, spadkobiercę ONR-u, falangistę, złoczyńcę i zło wszelakie. Dlatego właśnie w „III Rzeczypospolitej" (PRL-bis) z czytelniczej świadomości wyrugowani zostali twórcy naprawdę wybitni - z prozy Dobraczyński, a z poezji Bryll, który tak właściwie do dziś ponosi konsekwencje wydawania swoich książek w PAX-ie (inna rzecz, że gdzie indziej pewnie by ich publikować nie mógł). Aż dziw bierze, że nie wyklęto także „Małego Księcia" Exupery'ego", na wydawanie którego licencję w czasach komunizmu miał IW PAX.
Jan Dobraczyński zawrotną karierę zrobił przede wszystkim „Listami Nikodema" - powieścią o życiu Jezusa Chrystusa, opowiadanym z punktu widzenia Nikodema, owego dostojnika żydowskiego, którego rozmowę z Nauczycielem zanotował Jan w trzecim rozdziale swojej Ewangelii i który wspólnie z Józefem z Arymatei pochował zdjęte z krzyża ciało Jezusa. Znam opinie krytyków, według których jest to jedna z najwybitniejszych nie tylko polskich, ale wręcz europejskich powieści XX wieku. Muszę przyznać jednak, że to nie „Listy Nikodema" wydają mi się dziś najbardziej frapujące z twórczości Dobraczyńskiego. Więcej - z jego powieści biblijnych bardziej interesujący wydaje się „Cień ojca" - poświęcony postaci oblubieńca Maryi, świętego Józefa, cieśli. Tego, którego osobę ewangeliści kwitują kilkoma zdawkowymi zdaniami, tak bezbarwnymi, że o jego uczucia upomniał się „poeta przeklęty" Andrzej Bursa: „Ze wszystkich świętych katolickich / najbardziej lubię świętego Józefa / bo to nie był żaden masochista / ani inny zboczeniec / tylko fachowiec / zawsze z tą siekierą".
Zrozumieć Niemców
Pochylenia i wnikliwej lektury warte są dziś nade wszystko dwie powieści Dobraczyńskiego - „Najeźdźcy" i „A znak nie będzie mu dany". „Najeźdźcy" to powieść pisana jeszcze w trakcie wojny, a więc w środku wydarzeń, na gorąco - zaskakuje w tym kontekście obiektywizmem i dystansem. Powieściopisarz stawia sobie karkołomne wręcz zadanie: zrozumieć Niemców. Dlaczego karkołomne? Z tego prostego powodu, że zrozumieć - znaczy zawsze w jakiejś części zaakceptować, uznać racje. Żeby próbować rozumieć Niemców w latach 40. trzeba było być kolaborantem, szaleńcem, albo wizjonerem - człowiekiem myślącym w innym rytmie. W takim, jakim potrafią tylko najwybitniejsi: wielcy pisarze i historiozofowie. W warstwie fabularnej „Najeźdźcy" są opowieścią o przyjaźni dwóch żołnierzy (a z czasem asów) Luftwaffe: Huberta Köstringa i Hugona Kostrzewy. Pierwszy jest reprezentantem niemieckiej rodziny z tradycjami, która do nazizmu podchodzi z dystansem, jednak dystans ten w żaden sposób nie oznacza dopuszczenia myśli o niewykonaniu rozkazów, czy historycznej powinności. A jednak - w tle pozostanie iskra sceptycyzmu i niezależnego myślenia. Z kolei Kostrzewa - to używając dzisiejszego języka - „,młody wilk" NSDAP. Ich losy Dobraczyński rozgrywa jak rasowy pisarz: Hubert zakocha się Polce, Oli, która zginie w czasie Powstania Warszawskiego (może od bomby zrzuconej przez niego samego?). Hugon okaże się tyleż żarliwym neofitą, co janczarem: jego rodzina z dziada pradziada osiadła na Mazurach mówiła po polsku, zresztą rękopisy nie płoną, a nazwiska nie kłamią... Hugon zginie, Herbert dostanie się do niewoli sowieckiej - inne węzły dramatyczne pomijam, bo nie o streszczenie tu chodzi. Warto dodać, że równocześnie z „Najeźdźcami" Dobraczyński pisał „W rozwalonym domu" - kapitalną powieść o zrywie Warszawy w 1944 roku.
Współczesna lektura „Najeźdźców" może - zwłaszcza młodemu czytelnikowi - przynieść wrażenie „cegłowatości" książki. Bo tak naprawdę do swojej prozy Dobraczyński włożył drugą książkę - rozpisaną na głosy quasifilozoficzną rozprawę o tożsamości narodowej Niemców. „A znak nie będzie mu dany" jest już pozbawiony takich obciążeń: nawet dziś, znając dni Szakala i tożsamości Bourne'a, możemy potraktować tę powieść jako niezłą sensacyjną lekturę. Lata 50. XX wieku: Hubert Köstring jest katolickim księdzem (dlaczego, zrozumiemy doskonale), drugim bohaterem jest bratanek Hugona Kostrzewy Franz - znów użyjmy dzisiejszego języka - „pies wojny", komandos, po epizodzie w Legii Cudzoziemskiej. Ich losy się zatkną... - ale nie o streszczenia przecież chodzi.
Europa chrześcijańska
Nie waham się stwierdzić, że powieści Dobraczyńskiego były wizjonerskie, wyprzedzające swój czas. Jeżeli jakiś utwór literacki torował drogę wielkim i wielkodusznym słowom polskiego Episkopatu „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie" - to byli to właśnie „Najeźdźcy". Jako bodaj pierwszy zwrócił też uwagę na coś, co dzisiaj nazywa się „śląską (czy mazurską) krzywdą" - los autochtonów, żyjących od pokoleń na terenie państwa niemieckiego, a jednak wciąż utrzymujących i pielęgnujących polską tożsamość, którzy w 1945 roku przez Polskę (użyjmy tego słowa jako symbol) potraktowani zostali jak Niemcy i wysiedleni. Lub - w najlepszym przypadku - traktowani byli jak obywatele drugiej kategorii.
Jeżeli w jakiejś napisanej po polsku powieści pisarz sformułował proroczą wizję czegoś, co dziś nazywamy „zjednoczoną Europą" - to uczynione zostało to już w 1957 roku w książce „A znak nie będzie mu dany". Z jedną tylko różnicą - ta Europa miała być zjednoczona na silnym fundamencie: swych chrześcijańskich korzeniach. Dzisiejszą - chorą - wizję wspólnej Europy wielu chce zasadzić na negacji chrześcijaństwa w imię absurdalnie pojętej wolności. I kto wie, czy po 50 latach słowa z powieści Dobraczyńskiego nie powinny znaleźć się w kanonie aktualnych przesłań - takich, które tyleż diagnozują sytuację współczesną, co szkicują nadzieję. Bo oto na uwagę o tym, iż cywilizacja chrześcijańska się rozkłada, Köstring odpowiada: „Bez przerwy. Nawet popełnia samobójstwa (...). A jednak odzyskuje na nowo wolę życia, przełamuje wewnętrzne sprzeczności. Odradza się, zmartwychwstaje."
Dobraczyńskiego wciąż czytać warto. Na pewno miał nam do powiedzenia więcej niż na przykład Konwicki, czy agent-Szczypiorski. A skoro przed chwilą wspomnieliśmy o rozkładzie i odrodzeniu. Sam pisarz w ostatnich latach życia dokonał autodestrukcji, legitymizując juntę Jaruzelskiego, wybierając - na płaszczyźnie postaw obywatelskich - kolaborację. Odrodzenie tej postaci może dokonać się, gdy starając się nie zrazić wspomnieniem groteskowego starca-generała na czele PRON-u, zaczniemy znów czytać jego powieści.
MARCIN HAŁAŚ
Pierwodruk: Gazeta Polska, 13 VI 2007