Liwiec po raz wtóry ale już na kajakach

Posted on Wed 04 August 2010 in Pamietniczek • 2 min read

Stało się! Pożyczyliśmy kajaki i hajda na Liwiec. Trasa wiodła od Wyszkowa (małego, obok Węgrowa) i miała zakończyć się w Liwie, na plaży pod zamkiem.
Rozpoczęliśmy w składzie trzech kajaków:
żółty - Minia i Miki,
zielony - babcia Dana i dziadek Andrzej,
czerwony - Antek oraz mua, bez kapoków bo jeden był za mały a drugi za duży.

Podróż zaczęła się zrabnymi piruetami i stawaniem w poprzek Liwca ale szybko opanowaliśmy sztukę kierowania dzioba we właściwą stronę. Pierwszą przeszkodą był mały wodospad, zaznaczony na poniższej mapie jako "Niagara", poszło gładko i nic nie zapowiadało dalszych hec.

Zaraz za "Niagarą" doszło do pierwszego utopienia kajaku rodziców. Pod wodę poszedł sprzęt elektroniczny w postaci kamery, dwóch cyfraków i komórki. Wszystko przez to, że czepiali się rękami gałęzi zamiast odpychać od nich wiosłami. Złapana gałąź, przy silnym prądzie, działa jak oś dźwigni, a kajak zostaje przez wodę wepchnięty pod drzewo. Ludzie nie mają gdzie się podziać i lądują w wodzie!

Nic to, znalazła się fajna plaża, gdzie tata suszył garderobę i gadżety, Minia obdzielała plackami ziemniaczanymi, a chłopaki taplali w wodzie.

Po 1,5 godziny trzeba było wyruszać. Liwiec wił się ale było szeroko i bezpiecznie. Nic nie zapowiadało prawdziwiej katastrofy.
Tuż za zabudowaniami Grodziska leżało w poprzek rzeki zwalone drzewo. Nie tarasowało jej całkowicie, pozostał prześwit idealny dla łódki. Ale rodzicom nie udało się weń wcelować. Silny prąd "przykleił" ich do pnia. Moje nauki znów poszły w las. Dominika skwitowała to potem tekstem, że wyprawa powinna nosić tytuł "O dwóch takich co się gałęzi czepiali".
Przyklejenie nie trwało długo. Nie utrzymali się, kajak się obrócił i wylądowali w wodzie. Obojgu łódka przycisnęła nogi do pnia pod wodą. Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie - wyczuła to Dominika, która straciwszy rodziców z oczu zawołała do mnie "Paweł! Ratuj mamę!".
Podrałowałem pod prąd i zaraz zobaczyłem, że oboje są cali - mama stała przy brzegu, a tato walczył z rzeką o kajak. Nie dał rady. Łódkę wciągnęło pod zatopione drzewo.
Miałem ze sobą Antosia więc zawróciłem, zdumpowałem go Dominice, wysiadłem z kajaka i wpał dotarłem do niedoszłych "topielców".
Ponad pół godziny trwało wydzieranie kajaka z pod wody. Naciągnąłem ścięgna i mięśnie, bolą jeszcze dziś, ale łódkę wyrwaliśmy żywiołowi.

Na plażę pod Sowią Górą dotarliśmy szczęśliwie około 17-ej. Na miejscu był już właściciel kajaków, Dominika do dziś podejrzewa, że ktoś widział co wyprawiamy ze sprzętem i dał mu znać, żeby ratował to co jeszcze ocalało. ;)


[gallery include="1473,1474,1475,1476" columns="2" size="thumbnail" link="file"]