Karbid
Posted on Tue 13 April 2004 in Pamietniczek • 2 min read
Bin Laden - Złe Ziółko - pozabierał dzieciom frajdę z ognia. Albo pozabiera.
Wujek Adaś - złota rączka facet, który złożyć potrafi własny samolot, a skakał na spadochronie z 700 razy - opowiadał jak w latach pięćdziesiątych albo i wcześniej bawił się z kolegami niewypałami. Tak, tak! Po lasach wokół miasta znajdowali nieraz całe taśmy pełnych naboi. Na przykład dwunastki, no te akurat to były tylko pociski ale za to w dwóch sortach - z jednym paskiem, zapalające, po wrzuceniu do ogniska wypalały się pięknym, czerwonym ogniem, i drugie - z dwoma paskami, te się po prostu rozrywały. Z tych jednopaskowych można było robić smugi rzucając je tuż po zapaleniu.
Naboje to jednak był pikuś, lepsze były pociski artyleryjskie. Duże bydlaki jak dwulitrowa butelka po Pepsi, przez swoją masę grzały się w ogniu ponad pół godziny. Wujek z kolegami rozpalali ognisko na łąkach za miastem, tuż obok lasu. Biegł tamtędy niegłęboki rów i to w nim rozpalali ognisko, żeby choć odrobinę ochronić się przed odłamkami. Z ogniska po wybuchu nie zostawało nic, natomiast w ciągu pół godziny grzania na łąkach mógł pojawić się ktoś nieproszony - ewwntualna ofiara - i tego trzeba było pilnować.
Były jeszcze lajtowe odmiany zabawy z ogniem. Strzelanie z klucza i ze szprych. W klucz, taki okrągły, jakby zrobiony z rurki, wsypywało się proch lub zeskrobaną siarkę z zapałek, w to wchodził gwóźdź, mocowany sznurkiem. Całość na drucie. Rozhuśtywało się klucz na drucie i waliło nim o krawężnik. Bum!
Strzelanie ze szprychy polegało na wypełnieniu nypla siarką albo prochem, przykręceniu lekko szprychy i oklejeniu ołowiem. Nypel podgrzewało się zapałką, siara wybuchała i wystrzeliwała nypel na 2-3 metry. Można było celować.
Bawiłem się w podstawówce odmianą klucza ale z wykorzystaniem dwóch śrub i nakrętki. Na koniec śruby nakręcałem nakrętkę ale tylko do połowy głębokości gwintu nakrętki. W tak powstałą miskę wsypywałem siarkę i na to nakręcałem z drugiej strony drugą śrubę. Mocno. Do oporu. Śruby dobrze było związać szpagatem, nie żeby kogoś nie dygnęły ale żeby nie zwiały gdzieś w krzaki po wystrzale. Potem wystarczyło rąbnąć śrubą o ziemię i huk był straszliwy.
Dobra, a bączki? Bączki były piękne. Saletra zmieszana z cukrem, mocno ubita w zakrętce po wódce. Oczywiście wcześniej z tej nakrętki wymowałem tekturowe denko. Denko owo nakładałem na ubitą saletrę, a brzegi nakrętki zaginałem tworząc ciasną paczuszkę. Od spodu gwoździem robiłem dziurkę, dobierając się do saletry. Potem wystarczyło podpalić saletrę i jak pojawiał się silny strumień gazu rzucić bączek tak jak rzuca się kamień na kaczki. Kurde, jak toto latało! Portrafiło lecieć nad uciekającym wrogiem przez kilkanaście metrów, tak że ofiara darła mordę a czasem i płakała ze strachu. Pycha!