Jakiś czas temu Joggera opanowała, chyba - bo nie zauważyłem, obsesja pisania o sobie rzeczy prywatnych, nie znanych nikomu. Do tablicy wywołał mnie torero ale chęć napisana czegokolwiek naszła mnie dopiero dziś.
W 1985 lub 84 roku, uczyłem się z Liceum Zawodowym przy HSW. Była to degradacja bo oblałem, świadomie i z wyboru, 1 klasę ogólniaka bo mierzili mnie uczęszczjący doń uczniowie - głuptasy uważające się za lepszych. Ale chuj z tym, nieważne. W tym czasie punowałem co objawiało się noszeniem na szyi obroży zrobionej ze skradzionego z publicznego kibla łańcuszka do spłukiwania. Łańcuszek byl pomalowany farbą olejną, którą cierpliwie opaliłem nad kuchenką gazową, wypolerowałem i założyłem na szyję. Ponosiłem go chyba z tydzień gdy trafiła się lekcja z dyrektorką szkoły. Ta mnie wyprosiła z lekcji i nakazła zgłoszenie się z rodzicami. Powiedziałem o wszystkim ojcu, który był iedyś belfrem co nie wróżyło mi dobrze. Tatuś wybrał się na pogadankę do szkoły. Podczas rozmowy ojciec spytał panią dyrektor czy jestem dobrym uczniem. Dyrektorka potwierdziła, że spoko, że daję sobie radę i w ogóle. W takim razie o co chodzi, zapytał mój tatuś. O obrożę. A co pani przeszkadza? Odpowiedzi pani dyrektor nie zapamiętałem co świadzy o tym, że coś zamotała bezargumentowo.
Wróciliśmy do domu i co zrobił mój tatuś? Kazał mi przynieść resztę łańcuszka o spłuczki i dorobił, wspólnie ze mną, drugą część. Nazajutrz pojawiłem się w szkole z podwójną obrożą, i ani pani dyrektor, ani żaden z belfrów już się do mnie nie czepiał.
Na przełomie lat 80/90-tych byłem czasem bezrobotny. Z pracy w Hucie zostałem wyrzucony bo publicznie nazwałem mojego kierownika chujem i skurwysynem. Było to tak, że pracowałem wtedy jako pracownik fizyczny w kontroli jakości. Mogę napisać powieść a'la Hłasko jak się tam wtedy pracowało, czy raczej udawało ale to nie tutaj miejsce.
Praca ta nie dawała mi satysfakcji żadnej ale była i się z niej, jak umiałem, cieszyłem. Nie oczekiwałem wiele, jeszcze wciąż nad Polską wisiało odium komuny. Obok, na dwóch tokarkach rewolwerowych, na tzw. akord, pracował magister polonistyki. Bo mu się bardziej to opłacało niż nauczanie. Niewiele się chyba zmieniło w Polsce od tamtego czasu.
Od znajomej dowiedziałem się, że wydzielona z HSM spółka poszukuje do pracy osoby znającej język angielski. Zacząłem zabierać do pracy podręczniki ze szkoły i uczyć się, zamiast udawać że pracuję. Zgłosiłem się na rozmowę kwalifikacyjną, którą zdałem. Była to zajebiście atrakcyjna praca z dwóch powodów: jeśli na stanowisku kontolera jakości zarabiałem jakieś 9.000 złotych to w nowym miejscu pracy dawano mi 3 razy tyle, poza tym, istniała możliwość przeniesienia się do Londynu. Ka-pe-wu? Londyn!
Miałem już aprobatę dyrektora Centrum Serwis, czyli tej atrakcyjnej spółki ale moje przejście było uzależnione od mojego kierownika, który musiał na nań wyrazić zgodę. Ten skurwysyn, nie żyje już ale nie czuję żadnej pokory do tej czerwonej, komunistycznej świni, nie zgodził się, motywując odmowę brakiem zastępstwa. Sprawa przejścia była pilna, w Centrum Serwis czekać na mnie nie mogli, zatrudnili kogoś innego. I sprawa byłaby skończyła się normalnie jak za komuny, czyli pierdnięciem i niesmakiem gdyby nie fakt, że w tym samym tygodniu, w którym kierownik-chuj napisał odmowę, na wydziale nie pojawił się nowy pracownik. Kuzyn kierownika-skurwiela. Było więc zastępstwo ale wakatu już nie było. Gdy się o tym dowiedziałem, krew napłynęła mi do głowy. W trakcie pierwszej zmiany (7.00-15.00) poszedłem do gabinetu kierownika i przy obecnych ludziach, trwało zebranie, powiedziałem mu, że jest skurwysynem, chujem, itp.
Popracowałem jeszcze jakiś tydzień i zostałem dyscyplinarnie przeniesiony na Sprężynownię. Tam moim kierownikiem został były wojskowy (komunistyczne ścierwo, biorące udział w walce z "bandami" AK), przyjaciel znieważonego przeze mnie kierownika. Na wstępie nie podałem mu, przy wszystkich, ręki więc nie miałem szans na długą pracę. Wyjebali mnie stamtąd dość szybko. Tak się tym ucieszyłem, że podobno, sam nie pamiętam, zrobiłem salto w tył na schodach Działu Zatrudnienia HSW.
Po zwolnieniu z Huty byłem bez pracy. I bez prawa do zasiłku, bo olewałem przychodzenie do urzędu i stanie w kolejce po coś co nie powinno mi przysługiwać. Czułem się w tej sytuacji straszliwie głupio ale w moim mieście pracy właściwie nie było. Za komuny pracowało się albo w Elektrowni albo w Hucie, oczywiście był totalny przerost zatrudnienia ale wiadomo, tzw. "człowiek pracy" musiał mieć zatrudnienie w socjalizmie. Było nawet coś takiego jak nakaz pracy. Dostawali go np. więźniowie wychodzący na wolność. Jednego takie więźnia, a raczej więźniarkę, poznałem osobiście ale to inna historia.
Byłem na bezrobociu, bez sznas na szybkie zatrudnienie, bez kasy, z coraz gorszym samopoczuciem. Ogarniała mnie deprecha. Błędne koło bo ten syf jest tak wszechogarniający i zatruwający, że zmniejsza szansę na zatrudnienie. Doszło wtedy do poważnych scysji z ojcem. Któregoś dnia tato usłyszał ode mnie tekst o tym, że w mojej sytuacji jedynym chyba wyjściem jest samobójstwo. Ojciec dosłownie dostał szału. Wiem dlaczeg - był zadeklarowanym miłośnikiem życia w każdej postaci. Wykańczany przez chorobę bardzo poważną chorobę serca wciąż kochał się w życiu jak nastolatka w nauczycielu. Dziwne ale prawdziwe. Niejeden w jego położeniu popadłby w stagnację, depresję i degrengoladę ale nie on.
Anyway, byłem bez kasy z wielkim pragnieniem wiedzy. Czytałem mnóstwo książek, praktycznie cały dział współczesnej literatury obecj szczesałem do szczętu. Miałem braki jedynie w klasyce. A właśnie otworzył się rynek księgarski. Pojawiały się tytuły o których kiedyś mogłem jedynie pomarzyć! Mnóśtwo książek. Tony szitu ale i tony tęgiej literatury! A ja nie miałem kasy! Nic. Null. Nothing! No tak, tłumaczę się.
Wtedy zacząłem kraść książki. Doszedłem w tym do takiej wprawy, że potrafiłem zwinąć duży album malarstwa pod okiem pilnującej wystawy pani. Płynny ruch, obrót ciała i książka lądowała pod kurtką. Nawet w lecie, udwało mi się wynieść kilka książek pod koszulką. Nigdy nie wpadłem i było to tak wciągające, że popełniłem najgłupszą rzecz na świecie.
Zaraz po upadku komuny, gdzieś w 1993 lub 40-tym, miałem możlwiość wyjazdu na miesięczne szkolenie do Anglii. I pojechałem. Z jednej strony było to doskonałe, szlifowałem angielski, podziwiałem ich organizację pracy, z drugiej uświadamiałem sobie jak wiele zabrała nam komuna. Np. w życiu bym nie pomyślał, że plastikowe rury do wody można było kłaść (automatycznie, za pomocą maszyny) w latach 50-tych. Dla mnie plastik był wynalazkiem z początku lat 80-tych, a rury wodne z plastiku nie istniały w ogóle!
Pod koniec szkolenia zafundowano nam 3 dniowy pobyt w hotelu w Londynie. Przed wyjazdme do Londynu miaszkałem w domu dyrektora browaru Carlsberga, którego żona wyposażyła mnie na drogę w torbę typu jamnik pełną alkoholu. Bałem się z tym przekraczać granicę, więc postanowiłem wlać w siebie większość.
Robiłem to tak skutecznie, że z Londynu pamiętam trzy po trzy. Typowy przykład nawalonego Polaczka. Faken! Ale to nie wszystko.
Pewnego dnia dotarłem do ogromnego sklepu muzycznego. Takiego do dziś nie ma w Warszawie. Nie pamiętam jego nazwy ale to nie jest ważne. Kompletnie nagwizdany zwinąłem zeń płytę "Rage Against The Machine". Nikt mnie nie zauważył.
Gdy wytrzeźwiałem puknąłem się w głowę i oblał mnie zimny pot. A gdyby mnie złapano? Co za wstyd? I po co mi ta płyta? Przecież miałem ją na kasacie w walkmanie. Pojebało mnie? To już była choroba.
Bez przeszkód wróciłem do kraju i zakończyłem swój złodziejski proceder. Więcej nawet. Parę razy miałem okazję kupić jakieś kradzione rzeczy. Dużo taniej. W głowie mam wciąż te dziesiątki nakradzionych książek i wstyd mi jest przeokropnie, więc próbuję spłacić ten dług jak umiem. Jestem homosovieticus bez dwóch zdań. Niestety. Ale walczę z tym gównem. Idzie mi średnio, czasem dobrze czasem, niestety, wciąż kiepsko. Ale dam radę.
Ma być 5 historyjek? Hm... bo nic mi do głowy nie przychodzi. Zupełnie jak na egzaminie na historię sztuki na UJ. Zakwaterowano nas w akademikach obok kościoła i nas śmietnikiem, z którego rankiem tak waliło, że wystarczało za budzik. Polazłem najpierw do sklepu i pierwszy raz w życiu zjadłem parę deko sera pleśniowego. To był Rokpol. Objawienie! Wróciłem i kupiłem jeszcze pół kilograma. Zżarłem całość i nic mi nie było. Potem polazłem do Collegium Maius na egzamin z historii. obok mnie siedziały jakieś zamotane niunie. Tak zamotane i wystraszone, że zapragnąłem zrobić sobie jaja. Gdy prowadzący nie widział, nachyliłem się do nich i spytałem szeptem "W którym roku było Powstanie Warszawskie"? Nastapił popłoch. Niunie miały wypieki na twarzach, a mi się odechciało tu być. Rozmowy na przerwie tylko mnie w tym utwierdziły. Co za gnoje! Czy Kraków z każdego robi zadufanego w sobie łosia? Z czasem przekonałem się, że czasem tak. Ale i Warszawa nie jest w tym gorsza.