Dzień świra cd. - Waldemar cz.3

Posted on Fri 11 March 2005 in Pamietniczek • 4 min read

Równo o pół do drugiej wepchnął się do gabinetu "znachora".
Chińczyk oczywiście sięgał mu do pasa, uśmiechał się wyłącznie ustami i co trochę giął w pokłonach.
--Plosię siad. Cio boli?
--Oczy mam czerwone.
--Zieciwiście, długo kiedy?
--Trzy dni już chyba.
--Niedobzie, cierwone znaci niedobzie. Mył duzio?
--Nie. Staram się nie dotykać.
--Niedobzie. Ajajaj. Ci boli? -- Chińczyk nacisnął mu gałkę lewego oka.
--Nie. Nic nie czuję.
--Niedobzie.
--To chyba dobrze, że nie boli.
--Niedobzie. Tludna splawa. Za mało paci.
--Płaci? Ale nic pan nie mówił.
--Nie, nie. Nie paci. Paci! Pa-ci!
--Patrzy?
--Tak tak!
--Jak za mało? Normalnie. Cały czas!
--Nie nie. Mało na światło, świeci w oci.
--W lampę mam się patrzeć?
--Lampa dobzie. Ziarówke teś, najlepiej w komputel. Plomienie katodowe. Dobzie.
--Co pan głupa ze mnie rżnie?
--Nienie nie źnie. Katodowe plomienie w oci dobzie na siatkówke. Pobudzenie.
--Panie, kurwa mać, ja sobie oci, tfu! oczy pobudzam codziennie po dwanaście godzin! Programistą jestem!
--Mało świeci. Więciej. Cidzieści złoty.
--Coooo?! Szkurwa twoja niedoczekanie! Pocałuj mnie w dupę żółta sraczko!
Waldemar wypadł z gabinetu, w drodze założył kurtkę.
--Katodowe plomienie! Kulllwa mać!
Trzasnął drzwiami aż zatrzęsła się cała przychodnia. "Co oni sobie wyobrażają, żółtaki pierdolone, że nas można jak debili oskubywać z forsy? Że sami debile przychodzą po poradę?" Zatrzymał się na chwilę. "A może właśnie tak jest. Elita intelektualna wiadomo do takiego nie pójdzie, oni mają swoich. Bogaci debile też wybierają drogie przychodnie i kliniki. A reszta, golasy jak ja zdani są na żółtaków. A ci rąbią nas na kasę ile wlezie wmawiając swoje debilne historie. A ludzie wierzą święcie przekonani programami w Discovery w nadprzyrodzone możliwości chińskiej medycyny naturalnej. Co za paranoja!"
***
Obok Dworca Centralnego znajduje się olbrzymi, betonowo-szklany blok. Niewielu ludzi pamieta, że kiedyś był to pierwszy Dworzec. Kiedyś, ówcześni decydenci znaleźli skądś pieniądze i obok cuchnącego kolosa powstał nowiuteńki, ultranowoczesny Dworzec II. Ludzie szybko zaczęli nazywać go starą nazwą i zapomnieli o poprzednim Centralnym. W planach było zburzenie starej rudery, wzniesionej jeszcze przez komunistów ale wtedy do głosu doszli parlamanetarzyści z Samoobrony i kilku jeszcze małych ale krzykliwych partii, którzy wywalczyli odroczenie wyroku. Jak to w Polsce bywa, prowizorki są najtrwalsze. Wyrok na kolosa odraczano latami, a w międzyczasie mury starego Dworca zasiedlili nowi bezdomni. Za nimi przybyli oszuści, złodzieje, gorszy gatunek
sióstr z Pigalaka i w końcu Mafia, która zajęła się porządkowaniem. Oczywiście nie Dworca ale zasobów pieniężnych jego mieszkańców.
Sprytniejsi, starzy mieszkańcy Centralnego pierwsi zaczęli zabudowywać wnętrze górnej części Dworca. Budki, przybudówki, szopki i namioty z platikowych toreb zapełniły ogromną podłogę i po paru miesiącach zabrakło miejsca. Rozpoczęło się zdobywanie przestworzy. Kilku, solidnie opłaconych śmiałków, ryzykując życie rozpięło nad podłogą stalowe linki. Na ich pajęczynie szybko położono tysiące kartonów, kawałków desek, chrustu, folii, spłaszczonych puszek, worków i wytartych ubrań. Ta ruchoma podłoga stała się nowym piętrem Dworca. I na
niej, jak na prawdziwej ziemi, postawiono setki budek. Tym razem Mafia dbała o właściwy podział miejsca, powstały więc ciasne uliczki i place na ktrórych kwitł handel wszystkim co nieosiągalne na oficjalnym rynku.
Drabiny łączące obie kondygnacje oblegane były 24 godziny na dobę, a porządku strzegli opłacani przez Mafię ciecie pobierający myto za wejście.
W ciągu kilku lat przybyły jeszcze dwa piętra, nie różniące się od poprzednich konstrukcją. Różniła je odwiedzająca klientela oraz sami mieszkańcy. Im wyżej tym cieplej jest na Dworcu. Jednak to co fajne w zimie, zmienia się w piekło w lecie. Jeśli więc któryś z mieszkańców dysponuje nadmiarem gotówki migruje na dół w lecie i wraca na górę zimą.
***
Pod nowym Dworcem zebrał się większy niż zazwyczaj tłum.
Waldemar podszedł do najbliżej stojącego strażnika.
--Co się stało? -- zapytał.
--Panie, jakaś wariatka. Skakać się jej zachciało.
--Skoczyła? Z okna?
--A tak. Akurat miałem dyżur. Patrzę idzie kobita, dwoje dzieci, każde pod pachą. Wepchnęła się tak szybko do windy, że nawet nie zdążyłem zapytać do kogo. Ale my tu mamy system kamer, no to pobiegłem szybko do monitorów.
Jak doleciałem to widzę, że wypadła jak oszalała z windy. Coś mnie tknęło i popatrzyłem na którym piętrze, no i jak zobaczyłem że na 26-tym to już wiedziałem, że sobie zabawę urządziła.
--Zabawę? -- dociekał Waldemar.
--A tak, nie ma tygodnia żeby ktoś nie próbował skakać.
--Wariaci?
--Nie. Czego? Normalni. Adrenalina, mówią.
--I co się stało z tą kobietą?
--Normalnie. Skoczyła. Bo pan nie wie, ale na 26-tym okna się otwierają, a niektórzy ludzie wiedzą o tym, albo bo pracowali tu albo ktoś im znajomy powie kto tu pracuje. Jak zobaczyłem na telewizorku, że biegnie z dziećmi do okna, to od razu poleciałem do wyjścia i gapię sie do góry i widzę jak się okno wysoko otwiera i za chwilę już baba leci. Na dole, na daaszku mamy zamontowane te poduszki więc babka odbiła się do góry, aż wypuściła dzieci z wrażenia. Leci, spada i znowu się odbija, i tak proszę pana aż 5 razy.
--Pięć?
--Dokładnie pięć. Dyrektor pilnuje, żeby liczyć ile kto wyskacze. Podchodzę pod daszek, podaję rękę i pomagam jej zejść. Na ziemi, wyjmuje bloczek i normalnie wypisuję jej bilet. A ona oczy w słup!. Mówię jej, żeby zapłaciła na miejscu bo taniej, a ona na mnie z krzykiem.
--No nie dziwię się, mandaty to powinna policja...
--Ale panie jakie mandaty? Przecież jej normalnie bilet wypisałem. Żadnego oszustwa, ja się nie bawię w takie rzeczy. Pierwsze odbicie 50 złotych i każde następne po 20. Znaczy się wyskakała 130 złotych.
--I zapłaciła?
--A gdzie tam! Policja ją zabrała bo się awanturowała i zaczęła mnie szarpać. Ja jej mówię, że jak się nie ma pieniędzy, to się nie skacze, i to ją strasznie zdenerwowało. Zaczęła wrzeszczeć, że właśnie jak się nie ma to się skacze. Niedzisiejsza jakaś. Dzieci się wystraszyły.
--I zabrali ją?
--A tak. Wzięli ją. A tu zbiegowisko bo ktoś dzieci musi przygarnąć, a nikt z budynku nie chce.
--Przecież mają obowiązek...
--Ale tu sami komputerowcy panie. Pan wie jacy oni. Ja tu siedzę i widzę, że wychodzą z pracy o trzeciej czy czwartej nad ranem i na szóstą znowu są z powrotem. Dzieci zmarnują.