Wściekł się kot

Posted on Thu 30 April 2009 in Uncategorized • 3 min read

Zachorował Piksel. Poważnie. Schudł o jakieś 50% zanim zauważyliśmy, że coś jest źle. Czuję się lekko usprawiedliwiony bo weterynarka (weterynarz płci żeńskiej) uświadomiła mnie, że kot się ze swą chorobą chowa. Gdy już Minia zauważyła, że kocur niedomaga nie mogłem ot tak pójść do weta bo nie było kasy. Ponieważ nieszczęścia chodzą parami to wszystko zdarzyło się akurat wtedy kiedy u nas ciężko z pieniędzmi. Ale o tym w innym wpisie bo teraz ma być o zakażeniu.
Jak tylko pojawiły się "diengi" polazłem z Mikołajem i kotem w transporterze do pobliskiego weta. Tam okazało się, że Piksel ma przy zębie jakąś narośl, krwawiącą lekko oraz bolesne gardło. Dostał kroplówkę z antybiotykiem i środkiem przeciwbólowym. Nakłucie zniósł dobrze.
Po dwóch dniach kocur poczuł się lepiej, zaczął podjadać zmiksowane Whiskasy i łasił się. Nadal się nie mył co jest objawem bardzo poważnym. Przyszła pora na druga porcję leków więc znowu polazłem do weta. Była niedziela, jechaliśmy do Wołomina na obiad więc ubrałem się w ładną koszulę, której mi było szkoda więc trzymając kota podczas iniekcji odsunąłem ręce od torsu. To osłabiło mój chwyt, a kocur, teraz odrobinę żwawszy, wyrwał się i up... s! ugryzł mnie w kciuka. Wbiła się zaraza głęboko. Krew posikała z deka, trochę jej jeszcze wycisnąłem coby usunąć ewentualne bakterie drogą mechaniczną.
Weterynarka powiedziała, że po kocie puchnie bo bakterie lubią jego zęby więc mam palucha pomoczyć w roztworze Rivanolu.
Kota odwieźliśmy do domu, palec szybko opłukałem, owinąłem plastrem i niedzielę spędziliśmy w Wołominie. Wieczorem wpakowałem kciuka w ostrożółtą ciecz, zawinąłem w świeże plastry i próbowałem spać. Nie dało się! Całą noc bolało, doszła niewielka gorączka i świt zastał mnie całkowicie skonanego. Zamiast iść do roboty umówiłem się na wizytę do chirurga.
O 16:30 pokazałem łapsko panu doktorowi, który na jej widok mruknął, że wygląda toto źle. Pokazałem mu jeszcze czerwone kreski na przedramieniu co do których pochodzenia nie byłem pewny - myślałem, że zrobił mi je Antek pazurami drapiąc po rękach, jak to ma w zwyczaju. Chirurg wyprowadził mnie z błędu: "Ma pan zakażenie naczyń limfatycznych". Fajnie!
Dostałem w ramię szczepionkę przeciwtężcową, a zaropiałę ranę doktor rozerwał szczypcami, pobrał wymaz i zasklepił nowym opatrunkiem. Dostałem temblak i zakaz wykonywania tzw. czynności uszkodzoną ręką.
Druga noc wcale nie była lepsza bo łapa naiwaniała jeszcze bardziej, znów była gorączka i doszło do tego przeziębienie.
Dnia czwartego od ukąszenia, czyli w środę, odwiedziłem lekarza w WIML-u czyli Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej na Bemowie. Chirurg, który jest ze Śląska, orzekł że już jest lepiej. Czerwone krechy zbladły. Na Śląsku mówi się, że jak "piska" czyli taka krecha, dojdzie do serca to kaplica, w Stalowej też się tak mówiło jak byłem mały. Wierzę w to. Tego samego wieczoru, mimo oporów Minii, nieco się nadwerężyłem w łóżku, naturalnie obiecująć jej, że ręki nie będę męczył. Było po prostu... no... nie do opisania!
Dziś, czyli w czwartek, dnia piątego, jest już całkiem, całkiem, łapsko swędzi niemożebnie co znaczy, że się goi. Wycisnąłem sporo ropy, zalałem spirytusem, osuszyłem i gra. Nie mogę już nosić temblaka bo mnie wnerwia. Paluch wciąż sztywny ale chyba mi go nie odrąbią. Kocur jest na obserwacji ws. ew. wścieklizny, just in case, bo przecież nigdzie nie wyłazi z domu.
Cała ta historia nauczyła mnie, żeby nie lekceważyć takich "zadrapań" oraz, że Rivanol można o kant dupy potłuc z jego zdolnościami do dezynfekcji.