Ewolucja małych diwajsów

Posted on Sat 05 November 2005 in Pamietniczek • 3 min read

Teść mój pokazał mi dziś minipalnik na gaz do zapalniczek, który daje płomień o temperaturze, bagatela!, 1100 stopni Celsjusza. Dał za niego jakieś 15 złotych.
Zastanowiło mnie to.
Czy, w takim razie, postęp techniczny należy mierzyć przypatrując się osiągnięciom wielkim, w które zaangażowane są i wielkie pieniądze i wielkie korporacje i mocarstwa wielkie, których zasięg oddziaływania, w tym i na wyobraźnię, jest ogromny? Czy wręcz przeciwnie, należy szukać go w rzeczach małych, jak rzeczy tak zwanego codziennego użytku? Teleskop Hubbla czy minipalnik mojego teścia?

Skłonność do tej pierwszej wersji oglądu znajdowałem w latach szczenięcych przy lekturze radzieckich powieści SF. W nich, często gęsto, zdobywcy kosmosu spod znaku czerwonej gwiazdy realizowali ogromne inwestycje budowania całych planet, jeśli nie układów słonecznych. No dobrze! Amerykańska SF w swoim złotym wieku też roi się od takich bufonowatych pomysłów ale częściej niż w radzieckiej występowały w niej też "domowe palniki plazmowe". Jeden przykład: robot w opowiadaniu H. Kuttnera okazuje się być otwieraczem do butelek z piwem. ;-) W radzieckich opowiadaniach ze świeczką szukać takich gadżetów. Pewnie spowodowane było to nie tylko zapotrzebowaniem społecznym, ha ha!, ale po prostu zwykłym brakiem wyobraźni. Jak wyobrazić sobie ten cholerny palnik plazmowy do krojenia metalu w przydomowym garażu, jak ani garażu nie ma, ani domu, a o głupi brzeszczot czasem ciężko? Skąd wziąć naręczny komunikator z ekranem, skoro z trudem zdobyć można jako tako wyglądający, i działający, zegarek?

Z czasem, w opowieściach SF, zacząłem cenić właśnie ogląd drugiego rodzaju. Takie delikatne budowanie SF-tła za pomocą małych gadżetów. W dodatku prawdziwym kunsztem dla mnie jest, powkładanie w powieść całej tej technologicznej menażerii w sposób prawie niezauważalny dla czytelnika. Gdy właśnie zastanawiam się gdzie ukrywa się taki talent, na myśl przychodzi mi Philip K. Dick, u którego gadżety supertechnologii porozrzucane są po fabule, jak łyżeczki i szklanki w zagraconej kuchni. Prawie ich nie widać. Albo... widać, ale tyle ile potrzeba, żeby mieć świadomość gdzie się jest i w jakim (przyszłym?) czasie.
Kontrprzykładem może za to być powieść Staszka Lema "Powrót z gwiazd", której Lem zakazał wznawiania, ze wstydu, i być może dobrze dla mnie, ale nie dla moich dzieci. W niej "technologia jutra" bzyka i świeci niczym kogut na dachu policyjnego wozu. Ludzie nie ubierają się "normalnie" ale natryskują sobie jakieś [STRIKEOUT:gówna] na klaty, żeby potem formować je plastikowymi grzebieniami na kształt puchowych kurtek albo polarów. ;-)

Gadżeciarstwo w przesadzie może być po latach równie śmieszne jak megalomania, vide: powieść Lema.

Technologiczne gadżety zapełniają powieści cyberpunkowe, ale choć jest ich tam mnóstwo, zachowują twarz brakiem różnorodności. Trochę terminali, wszczepów, jakieś gniazda w kręgosłupie, nanonici i cybernetyczny lód. Tyle. Detale, nie rzucają się zbytnio w oczy, bo szybko stają się swojskie. Trochę odstaje mi tu Neal Stephenson, nie wiem czy nie piszę jakiejś herezji wrzucając go do wora z cyberpunkiem, bo w "Diamentowym wieku" aż kipi od nanotechnologii i "kompilatorów materii", i wcale to gadżeciarstwo nie tworzy mi tła. Ale jemu mogę wybaczyć, za zabawę językiem. Jemu oraz tłumaczom.

Postęp techniczny wolę jednak mierzyć w mniejszej skali. Bo bliższy, bo łatwiej zachwyca, bo bardziej zrozumiały. Mogę więc na odległość doznawać orgazmu na wieść o zderzeniu dwóch jąder atomów złota w celu wytworzenia mikro-czarnej-dziury, ale orgazm domowy z powodu palnika za 15 złotych jest mi milszy. Bo wiem, że z mikro-dziurą w jakiejś kuchence czarnodziurowej to jeszcze trza poczekać, a palnik plazmowy czeka tuż za rogiem. A co? Może nie?