Przejście przez rondo Zawiszy w Warszawie to dla pieszego dłuższa wyprawa, przecina się bowiem kilka tras samochodowych i kilka tramwajowyhc. Moja wersja wyglądała dziś tak, że widziałem już po pierwszych trzech pasach, że na dwa następne już się nie załapię. Czerwone światła. Zwalniając więc krok, płynnym ruchem, niczym John Wayne, wyjąłem z kieszeni Looxa i nie zmieniając trajektorii ruchu włączyłem go kciukiem, a palcem wskazującym nacisnąłem hardbuttona, pod którym zapodałem sobie przełączanie (taki Alt-Tab) aplikacji. Tym sposobem gdy kończyłem krzywą paraboliczną, przed oczami miałem już świecący ekran Microsoft Readera z gotową do czytania stroną "Gwiazdy moje przeznaczenie" Alfreda Bestera. Na krótki moment, zanim nie nastało światło zielone, przeniosłem się na bal do Presteigna z Presteignów i śledziłem z napięciem czy Foylowi czy raczej Fourmyle'owi, uda się zapanować nad twarzą na widok lady Olivii.
Gdy już zgasiłem ekran i tym samym płynnym ruchem, którego sam sobie zazdroszczę, schowałem Looxa gdzie jego miejsce, zacząłem się zastanawiać nad sposobem w jaki czytam książki, i nad tym jak czytano je niegdyś, ba! nawet nad tym, jak czytałem je kiedyś ja sam.
Bez wątpienia niegdyś czynność czytania była rytuałem i nie kojarzyła się jak dziś z tempem i przypadkowością. Była to ściśle zaplanowana i starannie wykonywana operacja. Czy wynikało to z ciężaru książek? Tak. Z ciężaru fizycznego i gatunkowego. Książki ważyły, i nadal ważą sporo, potwierdzi to każdy kto przeprowadzał swoją bilbioteczkę na nowe lokum. Nim pojawiły się wydania kieszonkowe, książki ważyły tak dużo, że bezsensem było noszenie ich przy sobie. A skoro tak, to i miejsce przeznaczone na kontakt z nimi było specjalne, i specjalnymi prawami się rządziło. Tym bardziej, że niegdyś zawartośc tych ciężkich tomiszczy trudno nazwać było lekką. Na długo przed powstaniem beletrystyki, a propos: kiedy to nastąpiło?, książki czytało się w ściśle określonym celu, na pewno nie dla zabicia czasu czy rozrywki jak robię to dziś.
Wygląda mi na to, że wraz z utratą wagi, następowała utrata powagi. Czy powstanie beletrystyki wiązało się właśnie z już nie zakrawającą na żart myślą, by zabrać księgę za sobą w podróż? Czy raczej wiąże się z książki upowszechnieniem? A może jedno i drugie? Jakby nie było żyję w czasach w których, jeśli się uprzeć, książka nie waży już ani grama, co implikuje możliwość zabrania ze sobą wszędzie ogromnej biblioteki. Zaraz, zaraz... ale gdy przyglądam się zawartości karty SD na ktorej zapisuję e-booki, to wcale nie mam wrażenia, że utraga wagi doprowadziła do tego, że posiadam w większości lekturę lekką. O co mi chodzi? Sam nie wiem.
Czy e-book rzeczywiście nic nie waży? Nagrywam go na kartę SD, czyli taki mały elektryczny diwajs, a skoro elektryczny to związany z energią, energia równoważna jest z masą - ergo e-book jednak coś waży. Ale ile? Czy gdyby wziąć dwie identyczne karty SD, ale jedną nagraną, i położyć na szalkach wagi, to czy ta nagrana przechyliłaby szalę na swoją korzyść? I czy byłoby to zwycięstwo wiedzy nad fizyką? Rozumu nad materią?
Kłębią się myśli po łbie jak elektrony w miedzianym drucie. W Wikipedii wyczytałem, że AlPhee Bester zapisał w testamencie cały dobytek swojemu barmanowi, a tamten nawet go z baru nie zapamiętał. O ironio losu, o elektryczny diamencie zaszyty w każdej głowie, o niektóre brylanty!
Idę liczyć faktury vatowskie, w erze atomu. Faken.